poniedziałek, 1 sierpnia 2022

10 października 1944

Rzeka ludzi, potoki gów, tobołki, walizki, co kto miał, a każdy miał małďo albo i nic. Rzeka ludzi wychodziła z miasta, z którego zostały posypane popiołem zgliszcza. Nie było już szerokich warszawskich arterii, podziwaniających tramwajów, gwarnych kawiarni. Nad miastem jedynie szare chmury, ogień i żal.

Szedłem w tym tłumie przeorany, poraniony, z ciałem posiekanym odłamkami. Ile ich jeszcze zostało pod skórą? 


Towarzyszyły mi dwie kule, o które się wspierałem, miałem płócienny plecak, a w nim hełm, wojskową kurtkę i dokumenty. Co tu dużo gadać, wyglądałem na takiego, który właśnie przestał rzucaċ butelkami z benzyną w niemieckie czołgi. Musiałem skupiać na sobie uwagę, bo nagle z tłumu wyciąga mnie kilku szwabskich żołnierzyków. Z metra cięci, czyściutcy, roześmiani. I dawaj, ciągną mnie pod ścianę. Znam język, więc rozumiem. Licytują się między sobą, który mnie zastrzeli.


A ludzie patrzą. Stoją i patrzą. Nikt nic nie mówi. Strach, rezygnacja, zmęczenie. Ot, jeszcze jeden z tych młodych, którzy porwali się na księżyc z tym, co mieli pod ręką i zamienili miasto w nieromantyczną ruinę.


Stoję i czekam. To najdłuższe minuty mojego życia. Mnie już o nic nie chodzi, ja jestem przecież cieniem, duchem, jestem spokojny. Zrobiłem, ile sie dało, walczyłem, póki starczyło mi sił. Myślę sobie już, teraz, niech wreszcie padnie ten strzał. Zamykam oczy i po sekundzie z mojego zamyślenia nad życiem wyrywa mnie szwabski gardłowy jazgot. Przyjechał jakiś watażka, nie na koniu, a czarnym samochodem. Drze się, grozi, wymachuje, piana cieknie z pyska. Wygląda komicznie, jak z karykatury. Widzę, jak moi niedoszli oprawcy truchleją, kurczą się i ostatecznie rezygnują. Ich przełożony wyraźnie nie był zadowolony, że kolumna pieszych stoi i gapi się na mur, a pod murem ja, moje dwie kule i plecak pełen powstańczych wspomnień. Poszliśmy dalej. Znowu byłem żywy.


piątek, 31 lipca 2020

4 października 1944

I wyszedłem na powierzchnię z piwnicy. Lato przebrzmiało, a na głowę sypał mi się popiół, jak czarne liście. Dwie kule, nowe towarzyszki doli, i plecak. Dokąd teraz?

Miasto jak w moim śnie, wypalone, sterczące samotnymi ścianami ku poszarzałemu niebu. Jakby wichura tędy przeszła, jakby siła jakaś bawiła się w domino. A to byli tylko ludzie, a to były tylko czołgi, a to był tylko ogień. 

Mam w ustach gorzki smak porażki połączony z jakimś dziwnym dojmującym bólem. Poza tym, czuję dumę, pomieszaną z ulgą. Paleta uczuć, które we mnie kiełkują, w porównaniu z szarością miasta, mieni się feerią mocnych barw. Niespiesznie, noga za nogą, bardziej pełznąc, niż idąc, ruszam przez jeszcze tak niedawno olśniewajaącą metropolię, która dziś jest wyjącym gruzowiskiem. Ulice naznaczone stygmatem zagłady trudno przywołać w pamięci, nie przypomniają tego, co tak podziwiałem wcześniej. W cegły i chodniki wsiąka krew moich towarzyszy, kurz zasypuje ostatnie ślady. Koniec walki.

środa, 31 lipca 2019

27 września 1944

Warszawa cichnie. Nad miasto ciągnie mrok i chłód. Lato pękło dawno temu, chyba nawet nie zauważyłem kiedy. W kurzu, brudzie, w powietrzu czarnym od kul, nie było widać słońca, nie było czuć ciepła. Lepki sok owoców, który w normalnych czasach w sierpniu ścieka po łapczywych rękach, żar popołudni i niebo pękające od piorunów letniej burzy-nie widziałem, nie czułem, oczy zasnuł mi gruz. Wisła to krwawa wstęga, jej nabrzeżne piaski, pogrzebowy całun. Nie ma już miasta, są niepodobne niczemu szczątki, jak resztki zębów w rozchybotanej od uderzeń szczęce. 

W malignie zaciskałem ręce na karabinie brudnym od krwi. Ale broni przecież już dawno nie miałem. W poszarpanym ubraniu szedłem przez niezniszczone jeszcze ulice, a zza budynków wyłaniały się sylwetki wrogów, powiększone do niewyobrażalnych rozmiarów. Czerwone oczy łypały spod hełmów, skórzane płaszcze łopotały na wzmagającym się wietrze. Potężne buty miażdżyły chodniki i latanie. Dzień przechodził w noc, noc w dzień, a z każdą minutą z kamienic odpadały tynki, tłukły się okna, a języki ognia dobywały się z wnętrza domów by w końcu opleść rozpalonym do czerwoności łańcuchem ulice i zgasić w nich ostatni oddech. Wirowałem w tym upiornym tańcu i wiedziałem coraz mniej. Ból nie był fizyczny, wychodził gdzieś z głębi i czarną dłonią łapał za serce. Miasto w ostatniej konwulsji zadrżało, osypało się z kurzu i uleciało ku niebu, z którego w ciszy patrzyły ku dołowi złote oczy gwiazd. 

Skrzypnięcie drzwi i spokojny głos Wandy wyrwały mnie z obłędu, w którym ugrzęzłem między rzeczywistością a smutkiem. 


Już prawie po wszystkim - powiedziała Wanda. Śpij. 

poniedziałek, 31 lipca 2017

20 września 1944

Igła przechodzi przez skórę z jednej strony płynnie na wylot, potem nurkuje w drugi jej płat i w końcu spina obie strony, jak oddalone od siebie brzegi rzeki w jedno, znacząc swój ślad równoległymi przęsłami nici chirurgicznej. 
Zszywam ranę. Palce sprawnie operują między kolejnymi sekwencjami. Za kilka godzin mój pacjent obudzi się w białej wykrochmalonej pościeli, a ja zajmę się kolejną osobą... i przywrócę ją do zdrowia. Bo jeśli uda mi się jakoś wygrzebać z tej piwnicy, to zostanę lekarzem. Trzymam się tego postanowienia i to ono każe mi otwierać oczy, zbierać myśli i nie zatracić się w beznadziei.

Tak sobie myślałem, leżąc wciąż bez sił na skleconym z przypadkowych rzeczy posłaniu. Wanda mnie odwiedzała, ale wyglądała coraz gorzej. Widać było, że ma już dosyć. Jeszcze kilka dni temu jej ubranie wyglądało jako tako. Teraz brudny żakiet zasłaniał planym krwi na białej niegdyś koszuli. W nieskończoność odwlekałem pytanie, które chciałem jej zadać. Wydawało mi się głupie i bezsensowne. Po głowie kołatała mi się jedna myśl: co będzie dalej? I zaraz sam sobie na nie odpowiadałem, a w myślach pohukiwało mi jedno tylko słowo: koniec. 

Ale koniec nie nadciągał, a w każdym razie nie był to takie oczywiste. Choć leżałem podobny kłodzie drewna, to na warszawskich ulicach było głośno od huku wystrzałów. Warszawa płonęła, broczyła krwią, ale się nie poddawała. Miasto za wszelką cenę chciało przetrwać, a cena była ogromna. Widziałem, ile to kosztuje. Widziałem moich towarzyszy broni, których bezwładne ciała zaścielały miejskie arterie. To była cena - ich życie, które zatrzymało się w przedsionku młodości. Zastanawiałem się, po co to wszystko? Za cegły? Za ulice? Za budynki? Za co? I kiedy tylko dopadało mnie zwątpienie, natychmiast karciłem sam siebie. Przecież byłem tam na górze. Przecież i do mnie strzelano. Przecież i ja poniosłem ofiarę. Bo Warszawa to Polska, a wolności chcemy dla wszystkich, solidarnie. Ta walka ma sens, choć trzeba za nią drogo zapłacić. Ale wolności nie dają za darmo. Trzeba po nią pójść, trzeba się o nią bić. A potem trzeba jej pilnować. Bo wolność nie jest dana na zawsze. 

czwartek, 27 lipca 2017

17 września 1944

Wanda przynosiła mi strzępki informacji z góry i drobne rację żywnościowe. Tu na dole nie działo się wiele. Czułem się lepiej, ale nie wystarczająco dobrze, by chociaż usiąść, a co dopiero o własnych siłach wstać i zrobić kilka korków. W moim ciele wciąż spoczywały okruchy granatu, który rozprysnął się za moimi plecami.

Myśli jaśniały, wracała mi pamięć ostatnich dni. Wydarzenia wyłaniały się zza mglistej zasłony. Ale wcześniej byłem zupełnie nieobecny, straciłem poczucie czasu, ale trudno je mieć w prawie całkowitej ciemności, która nie kończy się wraz z nocą i nie nadciąga po chylącym się ziemi dniu. Przypomniałem sobie jak od benzyny zapaliło mi się ubranie i pomarańczowy płomień szybko ogarną rękaw. Potem brama, granat, wybuch, strzały, jacyś koledzy, szarpanie, ból, urywany oddech, dym, ciemność, sen, cisza.

Przez te wszystkie dni w piwnicy na lepkim od psującej się krwi posłaniu raz zajrzał do mnie sponiewierany kot. Nie miałem mu co dać. Chudy, z ostrym spojrzeniem, z pyskiem wykrzywionym w grymasie rozczarowania. Podszedł nieśmiało, jego oczy zamajaczyły w słabym świetle świeczki, którą zostawiła Wanda. Spojrzał wyczekująco. Chciałem przemówić, ale z gardła wydobył się tylko nieskładny charkot. Kot odwrócił się i odszedł.

Na górze charczało. Świat oszalał. Niemcy nie tracili wigoru, waląc z tego, co mieli. Serce miasta wciąż płonęło targane nieustannym ostrzałem. Czułem się niepotrzebny; powinienem był zostać tam w bramie, raniony setkami odłamków, na zawsze. Myślałem, żeby poprosić Wandę, żeby już nie przychodziła. Może mnie zostawić. Niech uratuje choćby siebie.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

12 września 1944

Światła dziennego nie widziałem od dłuższego czasu. Tylko Wanda zapalała świeczkę i tak sobie siedzieliśmy w tej piwnicy. Jak jest dzień? Która godzina? Jak długo spałem? Nic nie wiem. Bolało mnie, to wiedziałem na pewno. Bolało i paliło. Plecy spływały ogniem.
Wanda przynosiła wieści. Śródmieście w miarę spokojne, za to trwa bój o Powiśle. Tam byłem jeszcze kilka dni temu. Podobno ruszyli się też Rosjanie. Dla mnie jednak było już po wszystkim. Nawet nie mogłem unieść głowy. Myśli biegły szybko, raz, dwa, nawet się na chwilę nie zaczepiły i już ich nie było.

Przywoływałem w pamięci Andrzeja. Przed oczami majaczyła mi jego smukła sylwetka. Kiedy to? Z miesiąc będzie jak widziałem go po raz ostatni, a czułem, jakby minęły lata. Rodziców widziałem jeszcze wcześniej. Dom jawił mi się teraz daleki, nierealny. Czy ja jeszcze do nich wrócę? Myślałem o matce. O zatroskanym spojrzeniu jej niebieskich oczu. Tymczasem moim ciałem szarpały kolejne fale elektrycznego bólu, który przelatywał szybko przez nerwy. Pstryk i boli, pstryk nie boli, pstryk fala gorąca, pstryk i zimno. Ciemno, jasno, spokojnie jak na wojnie. Cicho i głośno. Czułem, że się rozpadam na kawałki. Wanda czasem powiedziała coś na uspokojenie. Jej słowa działały przez chwilę, a potem znowu grzęzłem się w roztętnionej pogoni za myślami, twarzami, głosami. Łapałem się życia symbolicznym zasysaniem powietrza w rozgrzane miechy płuc. W świetle ledwie dyszącej chudej świeczki spoglądałem na swoje ręce. Omszała skóra, nadpalony brud wymieszany z krwią, gorejące lepką pożogą skrzepłej krwi drobne rany w nieskończonej ilości. Na mnie złachane ubranie. Marzyłem o czystej wodzie, wannie, świeżej białej koszuli. Marzyłem, żeby już więcej nie trzymać broni. Marzyłem, póki myśli nie przegalopowały przez mój umysł w dzikiej szarży i póki znowu nie zapadłem się w czarną kojącą otchłań snu. Dla mnie Powstanie skończyło się w piwnicy na hałdzie węgla.

niedziela, 31 lipca 2016

Apel

Jutro przypada 72. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Bądźmy tego dnia razem. Bez względu na podziały i poglądy polityczne, wspólnie oddajmy cześć żołnierzom warszawskiego sierpnia.
Nie musisz mieć opaski na ramieniu, koszulki z historycznym motywem, nie musisz odpalać racy lub z całej siły naciskać klaksonu samochodu. Zatrzymaj się na minutę, zadumaj, zastanów.
Kiedy jutro o godzinie 17.00 w całej Polsce zawyją syreny, bądźmy razem. Wstańmy od biurek, zatrzymajmy się na ulicach naszych miast. Powstanie Warszawskie to ważny rozdział naszej wspólnej historii. Minutą ciszy oddajmy hołd jego Bohaterom.
Bez gwizdów, bez przepychanek, bez dzielenia się na jednych i drugich. W ciszy i pokorze. Zastanówmy się czy Powstańcy mogą być z nas dumni tak, jak my jesteśmy z nich.
Podziękujmy im ciszą, szacunkiem i dalszym przekazywaniem wiedzy o prawdziwym bohaterstwie.
A ponad wszystko, bądźmy razem.
Życzę wszystkim pełnego wzruszeń dnia.
Anna Dąbrowska, wnuczka Powstańca Warszawskiego