poniedziałek, 1 sierpnia 2016

12 września 1944

Światła dziennego nie widziałem od dłuższego czasu. Tylko Wanda zapalała świeczkę i tak sobie siedzieliśmy w tej piwnicy. Jak jest dzień? Która godzina? Jak długo spałem? Nic nie wiem. Bolało mnie, to wiedziałem na pewno. Bolało i paliło. Plecy spływały ogniem.
Wanda przynosiła wieści. Śródmieście w miarę spokojne, za to trwa bój o Powiśle. Tam byłem jeszcze kilka dni temu. Podobno ruszyli się też Rosjanie. Dla mnie jednak było już po wszystkim. Nawet nie mogłem unieść głowy. Myśli biegły szybko, raz, dwa, nawet się na chwilę nie zaczepiły i już ich nie było.

Przywoływałem w pamięci Andrzeja. Przed oczami majaczyła mi jego smukła sylwetka. Kiedy to? Z miesiąc będzie jak widziałem go po raz ostatni, a czułem, jakby minęły lata. Rodziców widziałem jeszcze wcześniej. Dom jawił mi się teraz daleki, nierealny. Czy ja jeszcze do nich wrócę? Myślałem o matce. O zatroskanym spojrzeniu jej niebieskich oczu. Tymczasem moim ciałem szarpały kolejne fale elektrycznego bólu, który przelatywał szybko przez nerwy. Pstryk i boli, pstryk nie boli, pstryk fala gorąca, pstryk i zimno. Ciemno, jasno, spokojnie jak na wojnie. Cicho i głośno. Czułem, że się rozpadam na kawałki. Wanda czasem powiedziała coś na uspokojenie. Jej słowa działały przez chwilę, a potem znowu grzęzłem się w roztętnionej pogoni za myślami, twarzami, głosami. Łapałem się życia symbolicznym zasysaniem powietrza w rozgrzane miechy płuc. W świetle ledwie dyszącej chudej świeczki spoglądałem na swoje ręce. Omszała skóra, nadpalony brud wymieszany z krwią, gorejące lepką pożogą skrzepłej krwi drobne rany w nieskończonej ilości. Na mnie złachane ubranie. Marzyłem o czystej wodzie, wannie, świeżej białej koszuli. Marzyłem, żeby już więcej nie trzymać broni. Marzyłem, póki myśli nie przegalopowały przez mój umysł w dzikiej szarży i póki znowu nie zapadłem się w czarną kojącą otchłań snu. Dla mnie Powstanie skończyło się w piwnicy na hałdzie węgla.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz