Rzeka ludzi, potoki gów, tobołki, walizki, co kto miał, a każdy miał małďo albo i nic. Rzeka ludzi wychodziła z miasta, z którego zostały posypane popiołem zgliszcza. Nie było już szerokich warszawskich arterii, podziwaniających tramwajów, gwarnych kawiarni. Nad miastem jedynie szare chmury, ogień i żal.
Szedłem w tym tłumie przeorany, poraniony, z ciałem posiekanym odłamkami. Ile ich jeszcze zostało pod skórą?
Towarzyszyły mi dwie kule, o które się wspierałem, miałem płócienny plecak, a w nim hełm, wojskową kurtkę i dokumenty. Co tu dużo gadać, wyglądałem na takiego, który właśnie przestał rzucaċ butelkami z benzyną w niemieckie czołgi. Musiałem skupiać na sobie uwagę, bo nagle z tłumu wyciąga mnie kilku szwabskich żołnierzyków. Z metra cięci, czyściutcy, roześmiani. I dawaj, ciągną mnie pod ścianę. Znam język, więc rozumiem. Licytują się między sobą, który mnie zastrzeli.
A ludzie patrzą. Stoją i patrzą. Nikt nic nie mówi. Strach, rezygnacja, zmęczenie. Ot, jeszcze jeden z tych młodych, którzy porwali się na księżyc z tym, co mieli pod ręką i zamienili miasto w nieromantyczną ruinę.
Stoję i czekam. To najdłuższe minuty mojego życia. Mnie już o nic nie chodzi, ja jestem przecież cieniem, duchem, jestem spokojny. Zrobiłem, ile sie dało, walczyłem, póki starczyło mi sił. Myślę sobie już, teraz, niech wreszcie padnie ten strzał. Zamykam oczy i po sekundzie z mojego zamyślenia nad życiem wyrywa mnie szwabski gardłowy jazgot. Przyjechał jakiś watażka, nie na koniu, a czarnym samochodem. Drze się, grozi, wymachuje, piana cieknie z pyska. Wygląda komicznie, jak z karykatury. Widzę, jak moi niedoszli oprawcy truchleją, kurczą się i ostatecznie rezygnują. Ich przełożony wyraźnie nie był zadowolony, że kolumna pieszych stoi i gapi się na mur, a pod murem ja, moje dwie kule i plecak pełen powstańczych wspomnień. Poszliśmy dalej. Znowu byłem żywy.