Jechałem z kolegą rowerową
rikszą wioząc tobół z filipinkami, tak, aby nie budził podejrzeń. W głowie
miałem wciąż ostatnie smutne spojrzenie matki, kiedy mnie żegnała przed kilkoma
dniami. Pojechałem do Kielc zobaczyć moich rodziców, być może po raz ostatni,
ale słowa pożegnania żadnemu z nas nie chciały przecisnąć się przez gardło.
Wyjechałem więc, jak gdyby nigdy nic, ściskając prawicę ojca i obejmując matkę,
która na odchodne dała mi jeszcze kilka jajek, kawałek chleba i jabłka, żebyśmy
mieli się na Marszałkowskiej czym się posilić.
Przez te kilka dni
codziennie chciałem im powiedzieć, że Warszawa będzie walczyć. Tak się mówiło
tu i tam. Tak słyszałem. W stolicy kotłowało się już od tygodni; upał toczył
nie tylko ciała, ale i ludzkie umysły. I mnie też świdrowało w środku. Taka
fascynacja, trochę duszona przez strach. Ale przecież nie ma innego wyjścia,
trzeba iść. Najwyżej się umrze. A to i tak nie będzie takie złe, trudniej się
będzie życiem rozczarować kiedyś w przyszłości. Jeśli taka w ogóle nastanie.
Nie mogłem pojawić
się w domu rodzinnym, bo ten zajmowali szkopi. Rodziców widziałem w innym
mieszkaniu. Spoglądaliśmy na siebie, kamuflując smutek. Jak miałem im
powiedzieć, że idę na wojnę? Przecież byłem na niej już piąty rok, tylko teraz
miało być inaczej, być może ostatecznie. Wróciwszy do Warszawy pracowałem bez
wytchnienia. W magazynie wszystko posprawdzaliśmy, wyczyściliśmy całą dostępną
broń, naoliwiliśmy i załadowaliśmy. Choć w tej klicie na Marszałkowskiej
Warszawa była gotowa do walki. Dla mnie samego został stary pistolet maszynowy,
skręcony na drut. Nie wiedziałem, jak mam z tego celnie strzelać. Rankiem
wydałem wszystko, co było. A potem gazem na Królewską po rozkazy i zadanie.
Dali nam puszki po marmoladzie z buraków cukrowych, a w środku granaty z piekła
rodem. Ważne, żeby ich omyłkowo z rąk za wcześnie nie wypuścić, bo jak uderzą w
ziemię, to umarł w butach na śmierć.
Z rozmyślań
wyrwały mnie strzały. Musiało być już po siedemnastej, bo zewsząd dochodziły
odgłosy wystrzałów z broni maszynowej. Mniej więcej w połowie drogi do celu jechać
rikszą się dalej nie dało. Zabraliśmy ładunek i podwórkami kamienic, przed
siebie, byle dalej. Pochyleni, obciążeni ważnym towarem ufaliśmy napotkanym
ludziom, którzy wskazywali drogę, jak się przez te podwórka przemieszczać. Jak
cienie, jak duchy, pod murami, żeby tylko do przodu.
Strzelali w
elektrowni. Się pewnie szkopy zawczasu nie zorientowały, że to strzały ze
środka do nich dochodzą. Ilu ich tam, jednych i drugich, nie wiedziałem wtedy,
ale okupant został wzięty z zaskoczenia. A co? A myśleli pewnie, że jak polska
ludność u nich w tej elektrowni pracuje, to już się buntować nie będą, bo micha
i parę groszy jest. Gorąca krew w Polakach nie usypia i nie stygnie.
Widzieliśmy dym z
kotłów, coś buchnęło. Byliśmy niedaleko, więc rzuciliśmy filipinki do walki.
Szkopy wiały oknami. Strzały padały zewsząd, a ja z tym marnym pistoletem, co
się zacinał, waliłem na oślep. Potem jakoś dopadliśmy bunkra z bronią, co sobie
szkopy postawiły. Czego tam nie było? Braliśmy tę broń na zaś. Mnie trafił się
mauser.
Upalne popołudnie
przeszło w wieczór, ale naszych zginęło dwudziestu. To nie pierwsza śmierć, na
którą przyszło mi patrzeć z tak bliska. Szkopy nawiały, iluś tam się jeszcze
skrywało jak szczury w hałdach węgla. Tych też nasi powyciągali za fraki.
Na wieczór udało
mi się znaleźć kompanię. W głębokim kamienicznym podwórku było nas całkiem
sporo. Spojrzałem po twarzach. Ogorzałe, osmolone, ale radosne. Dziewczyny
takie piękne, letnie, najdzielniejsze. Mała wolność nam się dziś zdarzyła.
Tylko porucznik Aspira jakiś nie w sosie. Twarz posępna, rysy jakby jeszcze
bardziej wyszczuplone. Niepokój drgający, smagający policzki, kładący się
cieniem na wysokim czole. To dopiero dzień pierwszy. Od jutra walczymy dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz