Raz, dwa, trzy,
trzydzieści trzy i jeszcze trzy. A może więcej. Sto razy więcej. Nie wiem.
Ciało poryły mi
odłamki granatu. Weszły w skórę, jak w dobrze roztopione masło, wwierciły się w
nią i rozżarzone stopiły się z tkanką, robiąc z niej lepką breję. Płonąłem. Ból
przetaczał się przez wszystkie komórki mojego ciała i docierał do sparaliżowanego
mózgu. Chciałem odlecieć, umrzeć, zasnąć, żeby tylko przestało boleć. Ale nie,
Powstanie, jeszcze nieskończone, tkwiło we mnie niewyobrażalną ilością gorących
igieł, które przy każdym ruchu wdrążały się głębiej i głębiej. Mrok zalewał mi
oczy i wtedy na chwilę przestawałem czuć ból, ale było mi zimno i nawet we śnie
czułem, jak moje ciało przechodzą najpierw fale lodowatego chłodu, by po chwili
przemienić się w płomienie ognia. Dookoła słyszałem jęki, krzyki, błagania o
wodę, ale wszystko docierało do mnie jak przez grubą warstwę mgły, która
zdawała się spowijać mi głowę. Głosy były dalekimi echami, które obijały się w
mojej czaszce, pulsującej kłuciem. W końcu ktoś mną szarpnął. Mocne ręce
chwyciły mnie za kończyny i po raz kolejny po całym ciele rozlał się piekący
ból. Położono mnie na czymś twardym. Potem okazało się, że były to drzwi.
Rzucili mnie na nie i gdzieś ponieśli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz