Nocy nie
przespałem. Myśli moje dryfowały ku odległym miejscom i zdarzeniom z
przeszłości. Myślałem też o rodzicach, a przed oczami na przemian przewijała mi
się smutna twarz matki i zrezygnowany wzrok Andrzeja. Raz po raz przypływały
też wspomnienia ostatniego przedwojennego lata. Upalne było, pęczniejące
zapachem dojrzałych owoców. Bez opamiętania z bratem wędrowaliśmy wówczas po
Górach Świętokrzyskich, nocując pod gołym niebem. I teraz też leżałem pod gołym
niebem, ale jakże było ono inne i jakże był to czas niespokojny, siłą wydarty
z życia.
Kilka godzin temu
widziałem rannego kolegę. Taki, może chwilę ode mnie młodszy. Opatrzony, ale
bez nogi. Spod bandaża oplatającego jego czoło spoglądały oczy pełne żalu i
rezygnacji. Nie on jeden tak teraz patrzył na świat. Ale jednak parliśmy dalej,
z takim przeświadczeniem, że tam, gdzie postanie powstańcza stopa, tam jest
wolny kawałek ziemi, nasz własny. I choć wieczorem pochowaliśmy kilku naszych w
zbitych naprędce trumnach, zasypując je świeżą ziemią i stawiając liche krzyże
z cienkich patyków, wierzyłem, że już jesteśmy wolni. Że wolność zawdzięczamy
samym sobie. Że ta wolność kosztuje, ale warto się o nią bić dla tych, którzy
teraz kwilą w kołyskach i z ciepła matczynych ramion ciekawie wyzierają na świat.
W nocy powracały
do mnie także wspomnienia poprzedniego dnia, który okazał się i dniem
zwycięstwa i dniem mojego osobistego wstydu. Nasz oddział zdobył niemiecki wóz.
Nie lada gratka. Przyda się! I cośmy narobili we trzech? Dałem się zwieść dwóm
niezłym rozrabiakom. Dawaj pchać się na pakę, a jeden za kółko i jeździć tam i
z powrotem, po Tamce, góra, dół, góra dół, i hałasować, i trąbić, i strzelać w
powietrze. Ja broń dałem Andrzejowi, więc zostały mi okrzyki prosto z
najgłębszej partii płuc. I źle się to wszystko skończyło. W ogóle się nie
zorientowaliśmy, że jeździmy samemu „Krybarowi” pod oknem… Stacjonował w
kwaterze pośpiesznie zorganizowanej w jednej z kamienic przy Tamce. Wraz z
innymi oficerami ze sztabu łypał na nas, wydurniających się jak małpy w cyrku,
przez okno. Zaaferowani, w ogóle nie wzięliśmy pod uwagę, że za kilka chwil
przyniesiemy sobie największy wstyd w czasie całej wojny. Żandarmeria
powstańcza nas zatrzymała i skruszonych i oszołomionych sytuacją zaprowadziła
do dowódcy. „Krybar” się wściekł. Zmarnowaliśmy amunicję i benzynę i
zachowaliśmy się jak dzieci. Dowódca zbeształ nas przy swoich towarzyszach.
Spurpurowiałem na twarzy, wzrok wlepiłem w podłogę. To nie były żarty. Dowódca nas ukarał, a jakże. Kazał oddać broń i pas wojskowy. Broni już nie miałem, oddałem więc pas, i z nosami na kwintę odmaszerowaliśmy jak niepyszni do oddziału. Na szczęście koledzy mieli niewielką nadwyżkę broni. Wręczyli mi cichcem karabin, którego postanowiłem strzec jak oka w głowie i już nigdy przenigdy nie robić takich głupot.
Spurpurowiałem na twarzy, wzrok wlepiłem w podłogę. To nie były żarty. Dowódca nas ukarał, a jakże. Kazał oddać broń i pas wojskowy. Broni już nie miałem, oddałem więc pas, i z nosami na kwintę odmaszerowaliśmy jak niepyszni do oddziału. Na szczęście koledzy mieli niewielką nadwyżkę broni. Wręczyli mi cichcem karabin, którego postanowiłem strzec jak oka w głowie i już nigdy przenigdy nie robić takich głupot.
Poranek przyniósł
mocne słoneczne światło i ukrop, który ledwie dało się wytrzymać. W doskwierającym upale ruszyłem ku barykadzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz