piątek, 14 sierpnia 2015

4 sierpnia 1944

Nocy nie przespałem. Myśli moje dryfowały ku odległym miejscom i zdarzeniom z przeszłości. Myślałem też o rodzicach, a przed oczami na przemian przewijała mi się smutna twarz matki i zrezygnowany wzrok Andrzeja. Raz po raz przypływały też wspomnienia ostatniego przedwojennego lata. Upalne było, pęczniejące zapachem dojrzałych owoców. Bez opamiętania z bratem wędrowaliśmy wówczas po Górach Świętokrzyskich, nocując pod gołym niebem. I teraz też leżałem pod gołym niebem, ale jakże było ono inne i jakże był to czas niespokojny, siłą wydarty z życia.

Kilka godzin temu widziałem rannego kolegę. Taki, może chwilę ode mnie młodszy. Opatrzony, ale bez nogi. Spod bandaża oplatającego jego czoło spoglądały oczy pełne żalu i rezygnacji. Nie on jeden tak teraz patrzył na świat. Ale jednak parliśmy dalej, z takim przeświadczeniem, że tam, gdzie postanie powstańcza stopa, tam jest wolny kawałek ziemi, nasz własny. I choć wieczorem pochowaliśmy kilku naszych w zbitych naprędce trumnach, zasypując je świeżą ziemią i stawiając liche krzyże z cienkich patyków, wierzyłem, że już jesteśmy wolni. Że wolność zawdzięczamy samym sobie. Że ta wolność kosztuje, ale warto się o nią bić dla tych, którzy teraz kwilą w kołyskach i z ciepła matczynych ramion ciekawie wyzierają na świat.

W nocy powracały do mnie także wspomnienia poprzedniego dnia, który okazał się i dniem zwycięstwa i dniem mojego osobistego wstydu. Nasz oddział zdobył niemiecki wóz. Nie lada gratka. Przyda się! I cośmy narobili we trzech? Dałem się zwieść dwóm niezłym rozrabiakom. Dawaj pchać się na pakę, a jeden za kółko i jeździć tam i z powrotem, po Tamce, góra, dół, góra dół, i hałasować, i trąbić, i strzelać w powietrze. Ja broń dałem Andrzejowi, więc zostały mi okrzyki prosto z najgłębszej partii płuc. I źle się to wszystko skończyło. W ogóle się nie zorientowaliśmy, że jeździmy samemu „Krybarowi” pod oknem… Stacjonował w kwaterze pośpiesznie zorganizowanej w jednej z kamienic przy Tamce. Wraz z innymi oficerami ze sztabu łypał na nas, wydurniających się jak małpy w cyrku, przez okno. Zaaferowani, w ogóle nie wzięliśmy pod uwagę, że za kilka chwil przyniesiemy sobie największy wstyd w czasie całej wojny. Żandarmeria powstańcza nas zatrzymała i skruszonych i oszołomionych sytuacją zaprowadziła do dowódcy. „Krybar” się wściekł. Zmarnowaliśmy amunicję i benzynę i zachowaliśmy się jak dzieci. Dowódca zbeształ nas przy swoich towarzyszach. 

Spurpurowiałem na twarzy, wzrok wlepiłem w podłogę. To nie były żarty. Dowódca nas ukarał, a jakże. Kazał oddać broń i pas wojskowy. Broni już nie miałem, oddałem więc pas, i z nosami na kwintę odmaszerowaliśmy jak niepyszni do oddziału. Na szczęście koledzy mieli niewielką nadwyżkę broni. Wręczyli mi cichcem karabin, którego postanowiłem strzec jak oka w głowie i już nigdy przenigdy nie robić takich głupot.

Poranek przyniósł mocne słoneczne światło i ukrop, który ledwie dało się wytrzymać. W doskwierającym upale ruszyłem ku barykadzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz