niedziela, 23 sierpnia 2015

5 sierpnia 1944

Poczułem mocny ból w lewym ramieniu, a kątem oka zobaczyłem bryzgającą krew. Chyba musiało mnie trochę otumanić, bo ból szybko ustał, ale odłamki moździerza rozerwały mi rękaw kurtki i ugrzęzły w miękkiej masie ciała, brodząc w niej i z napiętej skóry tworząc lepką miazgę. Potem okazało się, że nie było tak źle, ani głęboko jak mi się wtedy wydawało na barykadzie na Kopernika. Gruby materiał kurtki zadziałał jak pancerz. Potem opatrzyła mnie młodsza koleżanka. Migdałowe oczy, ciemne włosy splecione w gruby warkocz, zwinne dłonie, szybko obracające bandaż. Zamieniliśmy kilka słów. Imienia nie zapamiętałem.
Niemcy dobrze nas widzieli na barykadzie i co jakiś czas otwierali zmasowany ogień. Przywieraliśmy wtedy do rozgrzanej ziemi, kładąc się w kurz i pogruzowaną nawierzchnię, a pył wdzierał się w nozdrza, skutecznie je zapychając i utrudniając oddychanie. Barykada zlepiona była z tego, co było pod ręką. Dom by można z tego wybudować i wyposażyć. Zastanawiałem się, czy komuś nie żal fotela o wymyślnie wykręconych nóżkach, układających się w pofalowane roślinne konary, ozdobionego mosiężnym drucikiem, wrzynającym się w przemyślanie pozostawione przez artystę wgłębienia, które swoimi giętkimi liniami tworzyły nieregularny oplot, jakby bluszcz rozkładał swoje drapieżne łodygi i zagarniał przestrzeń. Materiał z ozdobnej tkaniny smętnie zwisał z oparcia i siedziska ukazując  rozprostowane prawie sprężyny, wyraźnie zdziwione nagle otrzymaną wolnością. Leżąc tak dumałem o fotelu, odpędzając od siebie myśli o świszczących nad naszymi głowami kulach. Zanim mnie trafiło waliłem jak opętany do najeźdźcy.
Kuliliśmy się pod strzałami jak małe koty. Jak tylko tamci przestawali w nas walić, odpowiadaliśmy naszą serią.
Wydaje mi się, że na Powiślu byliśmy mocni i z każdą chwilą odzyskiwaliśmy ukradzioną przez wroga przestrzeń. Jakoś dookoła toczyło się życie, inne nieco, jeszcze bardziej czujne, ale wciąż pulsujące, tętniące, kotłujące się w żyłach budzącego się miasta.
Nie wiem ile tam byłem, jak długo strzelałem. Nie wiem, która była godzina. Skwar letniego południa przeszedł w złoty popołudniowy blask, a o porannym zdarzeniu przypominał mi bandaż na lewym ramieniu, obwiązujący rękaw kurtki. Dzień wcześniej zrobiliśmy sobie jeszcze zdjęcie. Na Konopczyńskiego, na rogu, pod ścianą kamienicy. Pomyślałem, czy ta klisza przetrwa, czy ktoś nas kiedyś zobaczy, zapyta kim byliśmy.

Dzień chylił się już ku wieczorowi, nadciągała sierpniowa noc warszawska. Wieczór wśród nagle bliskich, choć jeszcze całkiem niedawno dalekich osób, przywiódł na myśl jakieś rodzinne święto, radość ze wspólnego przebywania ze sobą, spokój w niespokojnym czasie. Ogorzałe od upału i pyłu twarze, błyszczące oczy, wysmagana mocnym słońcem skóra, otarcia i rany, wszystko zbliżało nas do siebie. Już nie tylko towarzysze borni zjednoczeni we wspólnym celu, już przyjaciele, bracia, najbliżsi sobie ludzie, skupieni wokół jednej idei. Równi sobie.  Udało mi się zasnąć, a sen podziałał kojąco i zdrowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz