Poczułem mocny ból
w lewym ramieniu, a kątem oka zobaczyłem bryzgającą krew. Chyba musiało mnie
trochę otumanić, bo ból szybko ustał, ale odłamki moździerza rozerwały mi rękaw
kurtki i ugrzęzły w miękkiej masie ciała, brodząc w niej i z napiętej skóry
tworząc lepką miazgę. Potem okazało się, że nie było tak źle, ani głęboko jak mi
się wtedy wydawało na barykadzie na Kopernika. Gruby materiał kurtki zadziałał
jak pancerz. Potem opatrzyła mnie młodsza koleżanka. Migdałowe oczy, ciemne
włosy splecione w gruby warkocz, zwinne dłonie, szybko obracające bandaż.
Zamieniliśmy kilka słów. Imienia nie zapamiętałem.
Niemcy dobrze nas
widzieli na barykadzie i co jakiś czas otwierali zmasowany ogień.
Przywieraliśmy wtedy do rozgrzanej ziemi, kładąc się w kurz i pogruzowaną
nawierzchnię, a pył wdzierał się w nozdrza, skutecznie je zapychając i
utrudniając oddychanie. Barykada zlepiona była z tego, co było pod ręką. Dom by
można z tego wybudować i wyposażyć. Zastanawiałem się, czy komuś nie żal fotela
o wymyślnie wykręconych nóżkach, układających się w pofalowane roślinne konary,
ozdobionego mosiężnym drucikiem, wrzynającym się w przemyślanie pozostawione
przez artystę wgłębienia, które swoimi giętkimi liniami tworzyły nieregularny
oplot, jakby bluszcz rozkładał swoje drapieżne łodygi i zagarniał przestrzeń.
Materiał z ozdobnej tkaniny smętnie zwisał z oparcia i siedziska
ukazując rozprostowane prawie sprężyny,
wyraźnie zdziwione nagle otrzymaną wolnością. Leżąc tak dumałem o fotelu,
odpędzając od siebie myśli o świszczących nad naszymi głowami kulach. Zanim
mnie trafiło waliłem jak opętany do najeźdźcy.
Kuliliśmy się pod
strzałami jak małe koty. Jak tylko tamci przestawali w nas walić,
odpowiadaliśmy naszą serią.
Wydaje mi się, że
na Powiślu byliśmy mocni i z każdą chwilą odzyskiwaliśmy ukradzioną przez wroga
przestrzeń. Jakoś dookoła toczyło się życie, inne nieco, jeszcze bardziej czujne,
ale wciąż pulsujące, tętniące, kotłujące się w żyłach budzącego się miasta.
Nie wiem ile tam
byłem, jak długo strzelałem. Nie wiem, która była godzina. Skwar letniego
południa przeszedł w złoty popołudniowy blask, a o porannym zdarzeniu
przypominał mi bandaż na lewym ramieniu, obwiązujący rękaw kurtki. Dzień
wcześniej zrobiliśmy sobie jeszcze zdjęcie. Na Konopczyńskiego, na rogu, pod
ścianą kamienicy. Pomyślałem, czy ta klisza przetrwa, czy ktoś nas kiedyś
zobaczy, zapyta kim byliśmy.
Dzień chylił się
już ku wieczorowi, nadciągała sierpniowa noc warszawska. Wieczór wśród nagle
bliskich, choć jeszcze całkiem niedawno dalekich osób, przywiódł na myśl jakieś
rodzinne święto, radość ze wspólnego przebywania ze sobą, spokój w niespokojnym
czasie. Ogorzałe od upału i pyłu twarze, błyszczące oczy, wysmagana mocnym
słońcem skóra, otarcia i rany, wszystko zbliżało nas do siebie. Już nie tylko towarzysze
borni zjednoczeni we wspólnym celu, już przyjaciele, bracia, najbliżsi sobie
ludzie, skupieni wokół jednej idei. Równi sobie. Udało mi się zasnąć, a sen podziałał kojąco i
zdrowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz