Na samej górze
kamienicy przy Kopernika 28 było takie przeszklenie. Kamienica wysoka, widok
przedni na okolicę. Urządziłem sobie punkt obserwacyjny i patrzyłem, co robią
Niemcy. Wszystko meldowałem górze, która decydowała jak rozlokować naszych.
Patrzyłem z tego
ptasiego gniazda na Warszawę, miasto do którego przyjechałem przed dwoma laty,
i myślałem co z nią będzie. Czy będziemy chodzić szerokimi ulicami, czy może to
wszystko legnie w gruzach. Jak się potem przekonałem, drugi scenariusz okazał
się prawdziwy.
Nad miastem
świeciło mocne słońce, a Niemcy w tych swoich mundurkach, zapięci na wszystkie
guziki, musieli się nieźle gotować. Ale nie było mi ich żal, choć pewnie mieli
tyle samo lat, co ja, albo i mniej. Wysłał ich na tę wojnę kurdupel z wąsem,
namieszał im głowach, zatruł sny
młodzieńcze rozbuchaną ideologią, to niech się biją, niech tu sobie w Warszawie
umierają, jak muchy.
Na Kopernika
mieliśmy całkiem jeszcze nieźle. Było co zjeść, czego się napić i z kim pogadać
i na chwilę zapomnieć, że dookoła wojna i śmierć. Tuż obok był polowy szpital.
Zachodziłem tam czasem sprawdzić, czy koledzy się trochę lepiej czują. Byli
tacy, którzy w upale lata wili się w konwulsjach. Resztki rąk, kikuty nóg,
okręcone białymi bandażami, które przesiąkały brunatną lepką krwią. Trzęśli
się, drżały im usta. Powietrze nabierali gwałtownie, łapczywie, chłonąc
rozgrzane molekuły. Inni, mniej ranni, szybko wracali do oddziału. Mimo bólu
szli na barykadę czy punkt obserwacyjny. Byli dzielni. I dzielne były też nasze
sanitariuszki. W fartuchach obryzganych nieregularnymi falami krwi, z dłońmi poznaczonymi
trudem, w pocie czoła chodziły od łóżka do łóżka, nosiły wodę, uspokajały. Co kłębi
się w głowie takiej drobnej, rachitycznej istoty, która nieustannie jest w
pogotowiu, która niesie pomoc, nie zważając na swoje potrzeby. A im kto
przynosi otuchę? Kto je pociesza? Komu mówią, że strasznie się boją? Nie wiem.
Raz do mojego obserwacyjnego
gniazda zaszedł kolega z oddziału. Posiedział chwilę, popatrzył dookoła, i
zamiast pisać, co widzi, zaczął walić do Niemców z karabinu. Posypały się strzały
w kierunku Uniwersytetu. Niemcy nam dłużni nie byli. Walnęli do nas mocno z
cekaemów, ledwo udało mi się schować pod dach.
Pytałem się, coś
najlepszego narobił, jełopie jeden, ale on, jakby go zamurowało, zaniemówił,
słowem się nie odezwał. Zwiał, schodami w dół.
Punkt obserwacyjny
był stracony i tyle było z mojego patrzenia na miasto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz