Spaliśmy przeważnie
tak sobie. Nawet byle szmer mógł wyrwać nas z płytkiego snu. Kolejna noc.
Gdzieś tam w lepkiej ciemności Stare Miasto walczyło o przetrwanie. A u nas w
miarę spokojnie. Dziś na Bartoszewicza zdobyliśmy kolejny całkiem porządny wóz.
Podprowadziliśmy go łącznościowcom z SS. Chyba się chłopcy słabo orientowali w
nowej topografii naszego miasta.
Dzień pełen
emocji, jak co dzień. Dzień jak co dzień, z ręką na karabinie. Z głową trochę w
chmurach, żeby nie zwariować, kiedy wrzeszczą ranni koledzy, jak rażeni prądem.
Żeby nie zgłupieć i nie zdziczeć. Bo tego bym nie chciał. Zdziczenie to
oglądamy tutaj od kilku lat. Robią z nami, co chcą. Łapią po ulicach i domach,
pakują do samochodów i pociągów i wiozą nikt nie wie, dokąd.
Jakoś się jednak
trzymałem, mimo, że myślałem, że każdy dzień będzie tym ostatnim. Co z
człowieka zostaje? Parę kosteczek, a możne nawet nie tyle. Nie ma się nad czym
użalać. Tak myślałem na kolejnej warcie pod bronią. I dobrze, że świadomość
mnie jeszcze jako tako trzymała w pionie, bo posłyszałem jakieś dźwięki,
głuche, przytłumione i niewyraźne. Wychyliłem się z mojej pozycji i zobaczyłem
Niemców w bramie naszej kamienicy. Oddział nasz na poły czuwał, na poły
przysypiał. Było tu trochę ludzi, część słaba, ranna, wycieńczona i głodna.
Niemcy na buty naciągnęli sobie jakieś ściery,
żeby ich nie było za bardzo słychać i tak wparadowali na wewnętrzne podwórko.
Trzeba przyznać, strój galowy. Jak na paradę z okazji urodzin Hitlera.
Najnowsza moda z Berlina musi…
Dźwięk butów
hitlerowca uderzających miarowo o chodnik, jak w marszu, słyszę w głowie do
dziś. Co oni chcieli? Cichuteńko wycofałem się ze stanowiska i błyskawicznie
pobudziłem chłopaków. Ostrożnie wyjrzeliśmy z okien, a w dół poleciało kilka
granatów. I było po chłopach. A tak się namozolili, żeby sobie te buty tak
cudacznie przystroić.
Do Wisły było
niedaleko, ale odległość chroniła nas skutecznie przed ostrzałem z Wybrzeża i z
wody. Pływała taka kanonierka pod rzece. Żoliborz, Stare Miasto, my na Powiślu
i dalej na Czarniaków. I z dział walili do nas ile wlazło. I tak pływali, góra,
dół, góra, dół, cały dzień, do znudzenia. Ze wschodu waliły też do nas czołgi,
które były w ciągłym ruchu. Tak samo, góra, dół, góra, dół, póki starczyło
paliwa. Jak już nie mogły dłużej jeździć, odjeżdżały, żeby przypadkiem nikt w
któryś z nich nie walnął butelką z benzyną. Byłem zmęczony. Byłem brudny. I
coraz bardziej głodny. Krople potu rzeźbiły w mojej szarej od pyłu twarzy,
wąwóz. Paznokcie czerniły się od spodu. Brud wżarł się w linie papilarne placów,
znacząc je czarnymi nitkami. Ubranie oprószone pyłem, przeszło moim zapachem i
krwią z rany. Zamiast zielonych plam od trawy, na materiale na kolanach
rozpanoszył się olej. Nie takie powinno być lato.
Przeczytane :) jak zawsze piękne chociaż smutne do głębi
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz!
OdpowiedzUsuń