wtorek, 15 września 2015

14 sierpnia 1944

Spaliśmy przeważnie tak sobie. Nawet byle szmer mógł wyrwać nas z płytkiego snu. Kolejna noc. Gdzieś tam w lepkiej ciemności Stare Miasto walczyło o przetrwanie. A u nas w miarę spokojnie. Dziś na Bartoszewicza zdobyliśmy kolejny całkiem porządny wóz. Podprowadziliśmy go łącznościowcom z SS. Chyba się chłopcy słabo orientowali w nowej topografii naszego miasta.
Dzień pełen emocji, jak co dzień. Dzień jak co dzień, z ręką na karabinie. Z głową trochę w chmurach, żeby nie zwariować, kiedy wrzeszczą ranni koledzy, jak rażeni prądem. Żeby nie zgłupieć i nie zdziczeć. Bo tego bym nie chciał. Zdziczenie to oglądamy tutaj od kilku lat. Robią z nami, co chcą. Łapią po ulicach i domach, pakują do samochodów i pociągów i wiozą nikt nie wie, dokąd.
Jakoś się jednak trzymałem, mimo, że myślałem, że każdy dzień będzie tym ostatnim. Co z człowieka zostaje? Parę kosteczek, a możne nawet nie tyle. Nie ma się nad czym użalać. Tak myślałem na kolejnej warcie pod bronią. I dobrze, że świadomość mnie jeszcze jako tako trzymała w pionie, bo posłyszałem jakieś dźwięki, głuche, przytłumione i niewyraźne. Wychyliłem się z mojej pozycji i zobaczyłem Niemców w bramie naszej kamienicy. Oddział nasz na poły czuwał, na poły przysypiał. Było tu trochę ludzi, część słaba, ranna, wycieńczona i głodna.
Niemcy na buty naciągnęli sobie jakieś ściery, żeby ich nie było za bardzo słychać i tak wparadowali na wewnętrzne podwórko. Trzeba przyznać, strój galowy. Jak na paradę z okazji urodzin Hitlera. Najnowsza moda z Berlina musi…
Dźwięk butów hitlerowca uderzających miarowo o chodnik, jak w marszu, słyszę w głowie do dziś. Co oni chcieli? Cichuteńko wycofałem się ze stanowiska i błyskawicznie pobudziłem chłopaków. Ostrożnie wyjrzeliśmy z okien, a w dół poleciało kilka granatów. I było po chłopach. A tak się namozolili, żeby sobie te buty tak cudacznie przystroić.

Do Wisły było niedaleko, ale odległość chroniła nas skutecznie przed ostrzałem z Wybrzeża i z wody. Pływała taka kanonierka pod rzece. Żoliborz, Stare Miasto, my na Powiślu i dalej na Czarniaków. I z dział walili do nas ile wlazło. I tak pływali, góra, dół, góra, dół, cały dzień, do znudzenia. Ze wschodu waliły też do nas czołgi, które były w ciągłym ruchu. Tak samo, góra, dół, góra, dół, póki starczyło paliwa. Jak już nie mogły dłużej jeździć, odjeżdżały, żeby przypadkiem nikt w któryś z nich nie walnął butelką z benzyną. Byłem zmęczony. Byłem brudny. I coraz bardziej głodny. Krople potu rzeźbiły w mojej szarej od pyłu twarzy, wąwóz. Paznokcie czerniły się od spodu. Brud wżarł się w linie papilarne placów, znacząc je czarnymi nitkami. Ubranie oprószone pyłem, przeszło moim zapachem i krwią z rany. Zamiast zielonych plam od trawy, na materiale na kolanach rozpanoszył się olej. Nie takie powinno być lato.

2 komentarze: