czwartek, 1 października 2015

20 sierpnia 1944

PASTA nasza! Kilińscy to zrobili. A przy okazji było co zabrać. Kilkudziesięciu Niemców w niewoli, mnóstwo broni do wzięcia i jeszcze ukoronowanie żołnierskiego trudu - biało-czerwona flaga powiewająca na szczycie dachu. Powietrze wypełnione dymem i popiołem. Niebo górujące nad nami niemożliwie niebiesko i wyraźna, choć nierówna linia kurzu wcinająca się w nie.
Wróciłem z niczym, ale i tak szczęśliwy. Ten widok flagi zatkniętej prawie w chmurach mam przed oczami do dzisiaj. Wielkie małe zwycięstwo w bardzo nierównej walce.
Trochę dokuczała mi rana. Przy okazji dorobiłem się kolejnej, równie bolesnej i tak samo przypominającej o tym, że to wojna prawdziwa, bez skrupułów, bez sumienia, w której ginie się tak, jakby ktoś łamał zapałkę jednym szybkim ruchem palca.

Ten ślub, na którym byłem kilka dni temu… Już ich nie ma. A byli. Tacy piękni i młodzi, rozświetleni nagłą miłością, która wybuchła wśród bomb. Tacy, zdawałoby się, nieśmiertelni. I koniec. Ona dostała prosto w serce od gołębiarza, on kilka dni później, poharatany, z rozrytą nogą i urwaną dłonią, konał w naszym szpitalu. Byłem tam, stałem blisko, chciałem pomóc. Ale tam trzeba było się tylko modlić o szybką śmierć. Niczego nie mogłem zrobić. Dookoła mnie wielu takich, rozczłonkowanych, poranionych, przeszytych kulami. Jęki, płacze, wręcz skowyt. Ból nie do opisania. Smutek nie do wyrażenia. Smród nie do zniesienia. To tam, a nie na warszawskich ulicach, czułem oddech kostuchy, jej szyderczy śmiech. Umierali jak muchy, pstryk i wszystko gasło.

Tych, którym mogłem jakoś ulżyć otaczałem obecnością. Ciągle na własnych nogach, ciągle walczący, śmiertelnie zmęczony, niewyspany i coraz bardziej głodny. Zmieniałem opatrunki, uwalniając spod skręconych i przekrwionych szmat lepkie resztki kończyn. Byłem przy wielu z nich w ich chwilach przedostatnich, klęcząc przy łóżku lub przy naprędce skleconym posłaniu na podłodze. Trzęśli się w spazmach bólu, łapczywie nabierali powietrze w płuca, które nie przyjmowały go w tak dużej ilości. Rozbieganymi spojrzeniami ogarniali przestrzeń, ale były to spojrzenia niewidzące, martwe, błądzące w malignie. A czymże innym była ta rzeczywistość, jak nie maligną. Otumanienie, ogłuszenie, mechaniczne działanie. Tak pamiętam te dni. Cała radość ze mnie upływała, a z każdą kolejną śmiercią, czułem się coraz bardziej bezbronny wobec życia, świata i okupanta. Ja byłem niczym piórko, niczym ogień świecy, mały i łatwy do unicestwienia.

Tam, wtedy, wśród tych wszystkich łez i morza bólu, rozpaczy i bezradności, powziąłem myśl, że jeśli przez to przejdę, jeśli nie zabije mnie zbłąkana niemiecka kula, to zostanę lekarzem. Choć tutaj właściwie jest już po wszystkim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz