wtorek, 27 października 2015

22 sierpnia 1944

Teatrzyk wśród bomb! Kto by pomyślał! Nie miałem okazji o tym wspomnieć, ale wśród tych świszczących kul chciało się ludziom wystawiać sztukę. Nie jakąś tam wielką sztukę rodem z Paryża, a zwykły teatrzyk z kukiełkami. Jak to się nazywało? Kukiełki pod barykadą! I w sumie prawda, bo barykada całkiem niedaleko. I szpital polowy zresztą też, więc wszystko jakoś grało.

Te przedstawienia, miałem wrażenie, że w ogóle się nie kończą. Czasem odbywały się dwa razy dziennie, albo i więcej. Gromadziliśmy się w studziennych podwórkach kamienic, albo w piwnicach, albo w mieszkaniach. To było jeszcze tak raczej z początkiem Powstania, potem w coraz bardziej potrzaskanych domach trudno było znaleźć spokojny kąt.

Zaczynało się przedstawienie i na trochę byliśmy w innym świecie. Ale tylko umownie i pozornie, bo teatrzyk był o tym, co wokół, tylko opowiadały kukiełki, które pojawiały się na pośpiesznie skleconej miniaturowej scenie, takiej, którą można wziąć pod pachę i pójść dalej. Drewniany podest, dwie laleczki, trochę dialogu, trochę śmiechu. Jak waliły bomby, to przedstawienie przerywano, a my rozbiegliśmy się jak spłoszone myszy, żeby jak najprędzej schować się w bezpiecznym miejscu. A potem wracaliśmy, albo i nie, patrzeć co będzie dalej. Żadnych siedzeń wyściełanych czerwonym miękkim materiałem, żadnych kurtyn opadających miękko na scenę w kluczowych momentach, trochę śmiechu, trochę żartów z okupanta, trochę zapomnienia, okruchy innego życia. I trochę smutku.

Już mi broń ciążyła. Już bym chciał, żeby było po wszystkim. Czułem, że idą zmiany, ale nie chciałem się za szybko poddawać. Rany już się lekko wygoiły, ale wciąż przypominały o sobie rwącym bólem, zawłaszcza wtedy, kiedy wykonywałem jakieś gwałtowne ruchy. Wtedy mnie tak świdrowało, jakby odłamek z granatnika na nowo wżerał się w skórę. Szumiało mi w głowie. Świat obracał się na lewą stronę, traciłem świadomość. Od upału też mi się gotowało. Wszystkim doskwierała podobna bieda, jakieś zrezygnowanie, smutek, nieśmiałe przebłyski radości, jeśli spotykaliśmy się wieczorem w niezmienionym stanie osobowym. Ale nikt się nie poddawał. I ja też nie miałem takiego zamiaru.


Słońce nad Warszawą… a może łuna blasku. Kto to wie? Głośno od bomb, duszno od pyłu. Drżą ręce. Dygocze serce. Co dalej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz