poniedziałek, 9 listopada 2015

25 sierpnia 1944

Poszedł jako królik. Wywar o takim sobie zapachu, zagęszczony odrobiną mięsa, bo ile z niego można było wyciągnąć. Nie mogłem jeść. Już wolałem być głodny. Inni jedli, ale nie wszyscy. Nie każdy zje kota. Nawet jeśli ma on być królikiem tylko z nazwy.

Nie mogłem, bo byłem kotom wdzięczny od jakiegoś czasu. Jeden taki, niepozorny szaraczek piwniczno-dachowy, uratował mi życie. Sam stracił swoje. A było to tak, że Niemcy strzelali do nas. Leżałem na brzuchu, za hałdą barykady. Nade mną było okno od mieszkania na wysokim parterze. Hałda urywała się na pół metra, może metr. Jeden duży krok by wystarczył, żeby przeskoczyć.  Ale wiedziałem, że jak się podniosę to we mnie walną. Musiałem się dostać do piwnicznego okna, za tą drugą częścią nasypu. Tam miało być bezpiecznie. Usłyszałem miauknięcie. Koci dzieciak pojawił się znikąd i wspiął na skarpę nade mną. Nie zdążył się rozejrzeć, a już go nie było. Trochę poszarpanej sierści, trochę krwi. Kulka kłaków bezwładnie opadała na wybrzuszony grunt. Coś mną szarpnęło, jak tylko usłyszałem ten strzał. Coś kazało mi się natychmiast ruszyć. Zrobiłem najbardziej ryzykowny krok w życiu i zanim kocie truchełko z powrotem dotknęło ziemi, byłem już w piwnicy.

Żal mi było tego kota. Niemcy walili z broni do wszystkiego, co się ruszało, nawet do cieni. Kot widocznie nie miał pojęcia, że jego drobne ciałko jest strzelniczą tarczą. Miałem przed oczami, albo może sobie to wyobrażałem tylko, wszak tamta sekunda odwagi zupełnie zamroczyła mi umysł, małe zwierzątko na dość długich łapkach, które całkiem niedawno odłączyło się od maminej piersi i poszło w świat, nie wiedząc, jak on wygląda naprawdę. I przekonane, że wszystko wygląda tak, jak ciepłe futro matki i brzmi jak jej kojące mruczenie płynące z nieokreślonej głębi jej ciała, weszło na tę skarpę ulepioną na ulicy, w poszukiwaniu szczęścia. Pstryk, bęc, brzdęk, strzał, miau i po kocie.

Gdyby nie on, to by mnie już pewnie nie było. Dlatego, jak gotowali kota, to nie jadłem. Ale też ich nie winiłem. Byliśmy głodni, coraz bardziej smutni i tacy jacyś, z innego wymiaru. Nasz świat walił się w drzazgi, ulice nie przypominały już tych odświętnych dumnych arterii, a domy chwiały się w posadach, jak zęby w pokiereszowanej szczęce. Wśród gruzów, na barykadzie, leżał koci żołnierz, czterołapy obrońca ojczyzny, nie mający pojęcia, gdzie Wschód, a gdzie Zachód i którędy do szczęścia. Bohaterska kuleczka futra, która niczego się o życiu nie dowiedziała. Może i dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz