Ostatni raz
widziałem ich miesiąc temu. Nie wiem, co u nich. Oni nie wiedzą, czy żyję.
Pewnie mają świadomość, że jest Powstanie, a za tą jedną myślą gonią kolejne,
straszne, smutnie, upiornie przeraźliwe. Sam się ich boję. Boję się myśleć o
tym, czego oni się boją. Matka pewnie łka, kiedy nikt nie widzi. A ojciec
zasępiony siedzi w swoich sprawach przez cały dzień. Czy śpią w nocy? Czy
jedzą? Czy strach ściska im żołądki?
Ja tu się boję
coraz bardziej. Karnawał się skończył. Teraz jest raczej danse macabre, w takt
karabinowych serii. Słyszę jak Niemcy walą do Śródmieścia i w Stare Miasto.
Myślę o tych, którzy są tam, w tym coraz silniej zakleszczającym się uścisku.
Ja tutaj, z głową na karabinie, słucham jak dudnią salwy. Słyszę wręcz, jak
kula trafia w kogoś mi nieznanego, może odrobinę młodszego, może starszego, nie
wiem. Najpierw rozszarpuje wstępną powłokę i tak już mocno nadwyrężonego
ubrania, a potem miękko zanurza się w cielesności, grzęznąc w końcu gdzieś
w dusznym cieple jelit. Tam zostaje,
chyba, że przeleciała na wylot, druzgocząc przy okazji kręgosłup. I już.
Opada potem takie
ciało w gruzy, w ostatniej konwulsji, wyglądając jak rażony prądem zwierz.
Patrzę na swoje
dłonie. Brud pod paznokciami, ale nie ma po co ich szorować. Kurz wdarł się w
płytkie rozpadliny linii papilarnych i tam pozostał, kreśląc niby ścieżki do
nieznanych miejsc. Otarte grzbiety dłoni, zdarta skóra na nadgarstkach. Jak
wrócę, to mnie nie będą mogli rozpoznać. Chyba, że wcześniej zmyję z siebie ten
powstańczy kurz. Tylko jak? Tu nie pomoże woda i mydło. Tu trzeba czasu, zapomnienia,
miłości, tu trzeba leczyć się spokojem, domem, ciszą. A ja jestem w
zwichrowanym świecie, zdany na siebie, karabin i łut szczęścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz