czwartek, 19 listopada 2015

26 sierpnia 1944

Ostatni raz widziałem ich miesiąc temu. Nie wiem, co u nich. Oni nie wiedzą, czy żyję. Pewnie mają świadomość, że jest Powstanie, a za tą jedną myślą gonią kolejne, straszne, smutnie, upiornie przeraźliwe. Sam się ich boję. Boję się myśleć o tym, czego oni się boją. Matka pewnie łka, kiedy nikt nie widzi. A ojciec zasępiony siedzi w swoich sprawach przez cały dzień. Czy śpią w nocy? Czy jedzą? Czy strach ściska im żołądki?
Ja tu się boję coraz bardziej. Karnawał się skończył. Teraz jest raczej danse macabre, w takt karabinowych serii. Słyszę jak Niemcy walą do Śródmieścia i w Stare Miasto. Myślę o tych, którzy są tam, w tym coraz silniej zakleszczającym się uścisku. Ja tutaj, z głową na karabinie, słucham jak dudnią salwy. Słyszę wręcz, jak kula trafia w kogoś mi nieznanego, może odrobinę młodszego, może starszego, nie wiem. Najpierw rozszarpuje wstępną powłokę i tak już mocno nadwyrężonego ubrania, a potem miękko zanurza się w cielesności, grzęznąc w końcu gdzieś w  dusznym cieple jelit. Tam zostaje, chyba, że przeleciała na wylot, druzgocząc przy okazji kręgosłup. I już.
Opada potem takie ciało w gruzy, w ostatniej konwulsji, wyglądając jak rażony prądem zwierz.

Patrzę na swoje dłonie. Brud pod paznokciami, ale nie ma po co ich szorować. Kurz wdarł się w płytkie rozpadliny linii papilarnych i tam pozostał, kreśląc niby ścieżki do nieznanych miejsc. Otarte grzbiety dłoni, zdarta skóra na nadgarstkach. Jak wrócę, to mnie nie będą mogli rozpoznać. Chyba, że wcześniej zmyję z siebie ten powstańczy kurz. Tylko jak? Tu nie pomoże woda i mydło. Tu trzeba czasu, zapomnienia, miłości, tu trzeba leczyć się spokojem, domem, ciszą. A ja jestem w zwichrowanym świecie, zdany na siebie, karabin i łut szczęścia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz