wtorek, 24 listopada 2015

27 sierpnia 1944

Mała Armia to my. Przeciskamy się kanałami jak szczury i jak szczury, bezgłośnie suniemy ku włazom, które nie zawsze da się otworzyć. Jak mamy szczęście to ktoś pomoże nam wyjść. Jak nie mamy, to ktoś do nas strzeli, jak strzela się do nieświadomego zagrożenia, otumanionego ciemnością zwierzęcia.
Jak będziemy mieli jeszcze więcej szczęścia to wyjdziemy jakoś z tego gruzowiska, które do niedawna było Warszawą. I co wówczas? Czy będzie się trzeba bać? A jeśli tak, to kogo? Czy będzie trzeba na przykład uciekać przed Polakami? Co zrobi z nami historia, o której wiadomo tyle, że to podstarzała panna lekkich obyczajów, z odpadającym tynkiem pudru na pogufrowanym zmarszczkami licu, z czerwienią wychodzącą za obrys ust, wzrokiem nieobecnym, skierowanym gdzieś w przestrzeń, zataczająca się, na rauszu i w podartej koronkowej kiecce. Czy przed historią też będziemy musieli się chować? Dalej, jak szczury po kanałach?
Nade mną niebo świeciło milionem gwiazd. Próbowałem się w nim przejrzeć. Dookoła mój oddział, jeszcze na nogach, jeszcze całkiem dziarski, ale już lekko przetrzebiony. Z głębi nocy dochodziły nas dźwięki bitwy. Stare Miasto wciąż w ogniu walki. Tysiące ludzi konało tam po piwnicach. Lekarze ratowali, jak potrafili, bez znieczuleń i opatrunków. Ale co można było zrobić?
Co to się z ludźmi stało? Zdziczenie obyczajów. Przyszli i odebrali nam wolność. My mieliśmy zniknąć, tak samo jak to miasto i reszta wszystkiego, co polskie. A na praskim brzegu stroję Ruskie i patrzą się jak się nasze miasto wykrwawia. Co oni nam przyniosą? Sierp i młot. Kulturnyj narod nudzi się na froncie, dłubie w nosie i czyści zęby zapałką. A my tutaj, dniem i nocą, z karabinem w dłoniach, patrzymy jak umiera znany nam świat, jak w mgnieniu oka z powierzchni warszawskich ulic znika całe pokolenie ludzi.

Nie pamiętam, kiedy jadłem coś normalnego. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spałem, jak człowiek. Za to dużo się modlę. Cały czas przez głowę przechodzą mi słowa najprostsze, których nauczyła mnie matka: Ojcze nasz, któryś jest… Gdzie jesteś Ojcze Nasz? Tu woła Warszawa! To ja Cię wołam! Przyjdź królestwo Twoje, choćby zaraz. Bądź wola Twoja, tylko niech coś się stanie, niech to się skończy. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i daj nam go tyle, żebyśmy nie musieli z kotów robić królików i upijać gołębi grochem w spirytusie. I odpuść nam nasze winy, i nam, i im. I zbaw nas ode złego. Teraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz