Walą do nas chyba
ze wszystkich stron. Od wczoraj. Jesteśmy już słabi, docieramy na granicę
wyczerpania. Kilka tygodni temu jeszcze myślałem o wolnej Warszawie, o tym, że
tutaj jest taki skrawek naszej przestrzeni. Dziś czuję, jak pętla się zaciska,
a my kulimy się coraz bardziej, stajemy się coraz mniejsi. Co będzie z rannymi? Co będzie ze szpitalami? Co się stanie, jak na Powiślu zabraknie Powstańców?
Próbuję uciec
myślami z tego piekła. Dryfuję w dawno opuszczoną i właściwie już nieistniejącą
krainę dzieciństwa, do domu, w góry, nad rzekę. Tylko wtedy nie słyszę jak
dookoła nas latają kule. Zdarza mi się, że wizja zostaje przerwana, i wtedy
jestem, tu i teraz, widzę to, co się dzieje, omiatam wzrokiem przestrzeń, która
już nie należy do nikogo, jest polem bitewnym, miejscem krwawych igrzysk, w których
nagrodą jest każdy oddech.
A potem przychodzi
moment mobilizacji, kiedy myślę, że jeszcze nie wszystko stracone. Warszawa
zmartwychwstanie, choć teraz nic na to jeszcze nie wskazuje.
Wszyscy są tak
samo zmęczeni, jak ja. Wszyscy mają dosyć. Jednego dnia z kimś rozmawiasz,
myślicie razem, co będziecie robić po wojnie, tli są w was iskierka nadziei, a
kolejnego dnia potykasz się o martwe ciało kolegi i wszystko jak bańka mydlana,
pryska, znika w powietrzu, rozpływa się w przestrzeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz