Myśli jaśniały, wracała mi pamięć ostatnich dni. Wydarzenia wyłaniały się zza mglistej zasłony. Ale wcześniej byłem zupełnie nieobecny, straciłem poczucie czasu, ale trudno je mieć w prawie całkowitej ciemności, która nie kończy się wraz z nocą i nie nadciąga po chylącym się ziemi dniu. Przypomniałem sobie jak od benzyny zapaliło mi się ubranie i pomarańczowy płomień szybko ogarną rękaw. Potem brama, granat, wybuch, strzały, jacyś koledzy, szarpanie, ból, urywany oddech, dym, ciemność, sen, cisza.
Przez te wszystkie dni w piwnicy na lepkim od psującej się krwi posłaniu raz zajrzał do mnie sponiewierany kot. Nie miałem mu co dać. Chudy, z ostrym spojrzeniem, z pyskiem wykrzywionym w grymasie rozczarowania. Podszedł nieśmiało, jego oczy zamajaczyły w słabym świetle świeczki, którą zostawiła Wanda. Spojrzał wyczekująco. Chciałem przemówić, ale z gardła wydobył się tylko nieskładny charkot. Kot odwrócił się i odszedł.
Na górze charczało. Świat oszalał. Niemcy nie tracili wigoru, waląc z tego, co mieli. Serce miasta wciąż płonęło targane nieustannym ostrzałem. Czułem się niepotrzebny; powinienem był zostać tam w bramie, raniony setkami odłamków, na zawsze. Myślałem, żeby poprosić Wandę, żeby już nie przychodziła. Może mnie zostawić. Niech uratuje choćby siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz