czwartek, 27 lipca 2017

17 września 1944

Wanda przynosiła mi strzępki informacji z góry i drobne rację żywnościowe. Tu na dole nie działo się wiele. Czułem się lepiej, ale nie wystarczająco dobrze, by chociaż usiąść, a co dopiero o własnych siłach wstać i zrobić kilka korków. W moim ciele wciąż spoczywały okruchy granatu, który rozprysnął się za moimi plecami.

Myśli jaśniały, wracała mi pamięć ostatnich dni. Wydarzenia wyłaniały się zza mglistej zasłony. Ale wcześniej byłem zupełnie nieobecny, straciłem poczucie czasu, ale trudno je mieć w prawie całkowitej ciemności, która nie kończy się wraz z nocą i nie nadciąga po chylącym się ziemi dniu. Przypomniałem sobie jak od benzyny zapaliło mi się ubranie i pomarańczowy płomień szybko ogarną rękaw. Potem brama, granat, wybuch, strzały, jacyś koledzy, szarpanie, ból, urywany oddech, dym, ciemność, sen, cisza.

Przez te wszystkie dni w piwnicy na lepkim od psującej się krwi posłaniu raz zajrzał do mnie sponiewierany kot. Nie miałem mu co dać. Chudy, z ostrym spojrzeniem, z pyskiem wykrzywionym w grymasie rozczarowania. Podszedł nieśmiało, jego oczy zamajaczyły w słabym świetle świeczki, którą zostawiła Wanda. Spojrzał wyczekująco. Chciałem przemówić, ale z gardła wydobył się tylko nieskładny charkot. Kot odwrócił się i odszedł.

Na górze charczało. Świat oszalał. Niemcy nie tracili wigoru, waląc z tego, co mieli. Serce miasta wciąż płonęło targane nieustannym ostrzałem. Czułem się niepotrzebny; powinienem był zostać tam w bramie, raniony setkami odłamków, na zawsze. Myślałem, żeby poprosić Wandę, żeby już nie przychodziła. Może mnie zostawić. Niech uratuje choćby siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz