środa, 31 lipca 2019

27 września 1944

Warszawa cichnie. Nad miasto ciągnie mrok i chłód. Lato pękło dawno temu, chyba nawet nie zauważyłem kiedy. W kurzu, brudzie, w powietrzu czarnym od kul, nie było widać słońca, nie było czuć ciepła. Lepki sok owoców, który w normalnych czasach w sierpniu ścieka po łapczywych rękach, żar popołudni i niebo pękające od piorunów letniej burzy-nie widziałem, nie czułem, oczy zasnuł mi gruz. Wisła to krwawa wstęga, jej nabrzeżne piaski, pogrzebowy całun. Nie ma już miasta, są niepodobne niczemu szczątki, jak resztki zębów w rozchybotanej od uderzeń szczęce. 

W malignie zaciskałem ręce na karabinie brudnym od krwi. Ale broni przecież już dawno nie miałem. W poszarpanym ubraniu szedłem przez niezniszczone jeszcze ulice, a zza budynków wyłaniały się sylwetki wrogów, powiększone do niewyobrażalnych rozmiarów. Czerwone oczy łypały spod hełmów, skórzane płaszcze łopotały na wzmagającym się wietrze. Potężne buty miażdżyły chodniki i latanie. Dzień przechodził w noc, noc w dzień, a z każdą minutą z kamienic odpadały tynki, tłukły się okna, a języki ognia dobywały się z wnętrza domów by w końcu opleść rozpalonym do czerwoności łańcuchem ulice i zgasić w nich ostatni oddech. Wirowałem w tym upiornym tańcu i wiedziałem coraz mniej. Ból nie był fizyczny, wychodził gdzieś z głębi i czarną dłonią łapał za serce. Miasto w ostatniej konwulsji zadrżało, osypało się z kurzu i uleciało ku niebu, z którego w ciszy patrzyły ku dołowi złote oczy gwiazd. 

Skrzypnięcie drzwi i spokojny głos Wandy wyrwały mnie z obłędu, w którym ugrzęzłem między rzeczywistością a smutkiem. 


Już prawie po wszystkim - powiedziała Wanda. Śpij. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz